Świnia, akryl na tekturze.
Niedawno zostaliśmy skrzyczani przez jednego z użytkowników Facebooka,
mniejsza o nazwisko, bo nie jest ono istotne, że to, co robimy, to jest
poziom młodej sztuki, cokolwiek miałoby to znaczyć, że intelektualna
tandeta i takie tam.
Malujemy za swoje pieniądze. Nie jest to
jeszcze zabronione. Jeśli komuś nie podobają się nasze obrazy, to niech
na takowe nie patrzy, np. nam nie podoba się Pałac im. Stalina, który
teraz nazywa się inaczej i jakoś możemy żyć bez ciągłego zrzędzenia.
Jeśli komuś spodoba się nasz obraz i chce go kupić, to mu wolno, to są
jego pieniądze i wolno mu z nimi zrobić co chce. Może nabyć obraz,
podobnie jak świnię, opony samochodowe czy altanę ogrodową i nikomu nic
do tego.
Krytykowanie ludzi za to, że robią to, co chcą za swoje
pieniądze, jest odwracaniem kota dupą od prawdziwych problemów toczących
półświatek sztuki. Albo inaczej, pokrzykiwanie na nas i tą jakąś młodą
sztukę, którego to zwrotu nasz krytykant używa najwidoczniej jako
obelgi, przypomina zachowanie rabusia, który ucieka z fantem w kieszeni i
najgłośniej krzyczy łapać złodzieja. Ale czego innego spodziewać się po
kimś, dla kogo autorytetem jest major Zygmunt Bauman, politruk z
Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, odznaczony za walkę polskim
wojskiem, współpracownik ściśle podporządkowanej Sowietom Informacji
Wojskowej, komunista, członek PPR i PZPR? Wystarczy, że nie będzie
wyrywał paznokci.
Problemy, a właściwie patologie, występujące w
półświatku sztuki, są zupełnie inne. Chyba najważniejszym jest przejecie
pieniędzy, które władze zabierają podatnikom i przeznaczają na sztukę
przez różne mafie, sitwy i kliki, które opanowały uczelnie artystyczne,
instytucje, galerie, urzędy i rozdzielanie tych pieniędzy, przez tych
złodziei, pod byle pretekstem, między swoich. My takich „artystów”,
żyjących z pieniędzy podatników, nazywamy urzędnikami przebranymi za
artystów, albo urzędnikami zatrudnionymi na stanowisku artystów.
Gdyby chociaż nakradli się i zajmowali sztuką i tylko sztuką, ale gdzie
tam! Otóż różne ludki, organizacje, a pewnie tak naprawdę inne państwa i
to te silniejsze od tego między Odrą i Wisłą, dążą do ukształtowania
społeczeństwa u nas zgodnie ze swoimi celami. I tu znajdują sojuszników w
postaci tzw. artystów. Dają im pieniądze, a ci uczestniczą w
działaniach propagandowych na zasadzie ty coś durnego zrobisz, ale
takiego po naszej myśli, my to nagłośnimy, zorganizujemy skandal,
naszczekamy na tych, którym się ta twoja durnota nie będzie podobała,
zarobisz, a jeszcze wyjdziesz na ofiarę tych podludzi Polaków, to i na
Zachodzie będziesz mógł się bez wstydu pokazać. No więc tylko im dać a
zaraz nasrają na Polskę, naszczają na Kościół, będą wmawiać Polakom
antysemityzm, będą wielbić zboczeńców, głosić, że holocaust to
najważniejsze zdarzenie w dziejach świata itd. Czyli zwyczajnie tresują
ludzi, co ci mają myśleć, na co się oburzać, a co wielbić. Inaczej
mówiąc, zajmują indoktrynacją, propagandą, promowaniem durnych
ideologii, które mają cele nikczemne wobec Polski i społeczeństwa
polskiego.
Tu pojawia się następny problem, zideologizowanie
szkół artystycznych. Pracownicy powinni być z dala od polityki,
ideologii, powinni zajmować się sztuką i tylko sztuką. Co innego
uczniowie i studenci, tym to wolno, bo jeśli nie oni, to ich rodzice
utrzymują te szkoły ze swoich podatków. A jest zupełnie inaczej. W
pewnym mieście wojewódzkim, żeby nie było, że jakimś małym, w roku
wyborczym, pracownicy miejscowej ASP, urządzili wystawę, której tytuł
był taki sam jak hasło wyborcze jednego z kandydatów na prezydenta, tego
co to nie miał z kim przegrać, ta sama ASP, mniej więcej w tym samym
czasie, dała doktorat honoris causa czołowemu politykowi partii
rządzącej a prezydentowi miasta, czyli komuś ważnemu w lokalnej mafii,
którego oni tam wielbią bardziej niż Pana Boga i też związanemu z tą
samą partią, urządzili wystawę fotografii, co wyszło zupełnie jak gdyby w
Korei Północnej organizowali wystawę fotkom zrobionym przez Kim Ir
Sena. Niektóre zajęcie na ASP przypominają kurs ideologiczny i to taki
na poziomie „Notatnika propagandysty” z 1952 roku. I tak tresują te
biedne polskie dzieci, komu mają służyć jeśli te chcą mieć choć cień
szansy na zaistnienie w półświatku sztuki. Ale to też jest oszustwem, bo
aby zaistnieć w półświatku sztuki, konieczne jest nie tylko wykazywanie
się poprawnością ideologiczną, ale przede wszystkim trzeba mieć
odpowiednie powiązania rodzinne i znajomości.
A więc pojawił się
następny problem. Taki, że ci wszyscy urzędnicy zawiadujący półświatkiem
sztuki i urzędnicy przebrani z artystów, nie traktują swoim stanowisk
jako miejsc pracy, ale jako zdobyty łup i to taki przekazywany w
rodzinie z pokolenia na pokolenie, a po drugie, jako powód do czerpania
korzyści pełnymi garściami. W efekcie ścieżki kariery osób spoza sitw,
klik, mafii nie istnieją, bo wiadomo, córka pracownika ASP zostaje
pracownikiem ASP, syn pracownika ASP zostaje pracownikiem ASP itd. I
zamiast pracować, kombinują jak tu się nachapać i wygodnie żyć, łącznie z
wymyślaniem różnych głupot, jak np. „imprezy artystyczne” w ośrodkach
wypoczynkowych, co jest doprawdy żałosne.
Swoją drogą, to
idiotyczne, że ktoś, tylko dlatego, że potrafi narysować oczko, uszko,
dupkę i do tego napisze parę stron „dorobku teoretycznego” robiąc z igły
widły, zostaje profesorem, a później dziwimy się, że to taka ciemnota.
To zupełnie tak, jakby profesorem uczynić stolarza za to, że zrobił
kilka stołów, szewca za to, że uszył kilka koszul a szewca, że zrobił
kilka butów i każdy z nich dodał do tego kilka zapisanych stroniczek.
Kiedyś malarze byli rzemieślnikami i do dziś podziwiamy ich dzieła. Nie
wiem czy ktoś za 500 lat będzie podziwiał dzieła tych wszystkich
urzędników poprzebieranych za artystów.
A czy teraz jest co
podziwiać? W efekcie tego wszystkiego, a pewnie i innych patologii,
których nie wymieniliśmy, życie artystyczne kierowane przez urzędników
jest pozorowane, sztuczne, nudne, tandetne, zupełnie jak powieści
produkcyjne z pierwszej połowy lat pięćdziesiątych, wystarczy jedną
przeczytać, a już się wie, co jest we wszystkich. Nawet ich happeningi
przypominają organizowane za komuny akcje zbiórki makulatury. I nie
ważne, że pies z kulawą dupą na to nie patrzył, ważne, że ogłosili
sukces, będą pensje i nagrody. Plagą są towarzystwa wzajemnej adoracji,
ja pochwala twoją wystawę, ty moją, a później odwrotnie i tak dalej.
Można powiedzieć, że sami bawią się ze sobą w swoim gronie za nasze
pieniądze. Sami przyznają sobie pieniądze, sami wystawiają swoje prace,
sami oceniają, sami piszą recenzje, sami ogłaszają sukcesy i sami
nagradzają. Poziom ich dzieł nie ma znaczenia.
Ale to wszystko
panu krytykantowi nie przeszkadza. Ubzdulił sobie walczyć obrazami,
które powstały za nasze pieniądze. Jeśli walczy z tandetnymi „dziełami
sztuki”, które powstały za pieniądze podatników, to wszystko w porządku,
można się z nim zgodzić. Może liczyć nawet na naszą życzliwość. A to
krzyczenie na nas i innych malarzy, którzy malują za swoje (może na ASP
mieli takich nieudaczników za mistrzów, że ich tak niewiele nauczyli?),
przypomina wrzask strażnika w obozie Auschwitz, któremu zwiali
więźniowie, albo cenzora w PRL, którego ktoś okpił. Jasne, że jesteśmy
niezadowoleni ze swoich dzieł, jasne, że chcielibyśmy, żeby były lepsze,
ale tak jakoś jest, że zawsze są gorsze niż chcieliśmy.
I na
koniec. Impresjoniści osiągnęli sukces dzięki swojej pracy przy
sztalugach i marszandowi, który przez wiele lat ryzykował i inwestował
własne pieniądze. Picasso najpierw klepał biedę a później żył ze
sprzedaży obrazów. Van Gogh tworzył za pieniądze zarobione przez swojego
brata. I jeden obraz niedocenianego za życia Holendra wart jest więcej
niż wszystkie dzieła obecnie zatrudnionych na tej czy innej akademii
urzędników na stanowiskach artystów, którzy mają co miesiąc pensje,
premie, trzynastki, czternastki i pewnie wynajdują sto innych powodów,
aby zanurzyć ryje w korycie.
KONIEC