My urzędnicy zatrudnieni na stanowiskach artystów na akademiach, w szkołach, galeriach państwowych, samorządowych i tym podobnych, kuratorzy, dyrektorzy, sramy na was.
Sami się zatrudniamy, przyznajemy sobie pieniądze, sami sobie organizujemy wystawy, sami się oceniamy, sami sobie piszemy recenzje, sami sobie przyznajemy nagrody.
Nie jesteście nam do niczego potrzebni. Dobrze bawimy się i bogacimy bez was, dzięki waszym pieniądzom.
Dopchaliśmy się do koryta, nie dlatego, że dobrze malowaliśmy, rysowaliśmy, rzeźbiliśmy, znaliśmy się na sztuce i tak dalej, ale dlatego, że należymy do sitw, które przydzielają miejsca przy korycie.
Cała ta sztuka to jedna wielka lipa. Prawdziwe są tylko pieniądze i propaganda.
Malujemy obrazy, za które nikt nie dałby złamanego grosza. Zresztą, nie musimy niczego robić, dostajemy forsę niezależnie, czy leżymy czy siedzimy.
Wy głupie polskie dzieci, możecie wyrzucić pędzle, dłuta i co tam jeszcze macie, bo i tak do niczego nie dojdziecie. Nie mamy ochoty dzielić się pieniędzmi i przywilejami, więc zagrodzimy wam drogę. Idźcie do pracy i tyrajcie, żebyśmy mogli godnie żyć, dzięki zabranym wam podatkom.
A wy, durna publiczności? Stada durniów, które zamiast nas wyśmiać, kiwa głowami z uznaniem nad naszymi produkcjami? Bez złudzeń. Uczestniczymy w tresowaniu was, żebyście reagowali równie prawidłowo jak psy Pawłowa.
Gorliwie, na wyścigi, kto bardziej, bo kto bardziej ten dostaje więcej pieniędzy, służymy tym którzy nam płacą i naprawdę nie ma dla nas znaczenia, czy będzie to ambasada obcego państwa, fanatycy wyznający jakąś idiotyczną ideologię czy mafia, która opanowała i najwyższe urzędy państwowe, miasta i najmniejsze mieściny. Jesteśmy godnymi następcami piewców kanclerza Hitlera i premiera Stalina. Służymy i jesteśmy gotowi służyć podobnym łajzom.
He, he, he, he, chrum, chrum, kwi, kwi, kwi!
PS. Żeby było jasne, nie jestem urzędnikiem na stanowisku artysty, ani nikim podobny. Tak tylko napisałem, co by oni powiedzieli, gdyby byli szczerzy.
Tekst poniżej, to też coś w rodzaju Manifestu.
Sztuka oficjalna w Polsce, ta finansowana i zarządzana przez urzędników jest karykaturą prawdziwej sztuki. Prawdziwe są tylko pieniądze i propaganda.
Kiedyś artysta, taki np. Edward Manet, przez większości życia tworzył, namalował tak ważne obrazy jak Śniadanie na trawie i Olimpie, był zaciekle zwalczany przez krytykę, a gdy miał umrzeć dostał Legię Honorową. Czyli najpierw narobił się, a jeśli zdobył uznanie, to dopiero pod koniec życia.
Dziś o tym, kto jest wybitnym artystom nie decydują dokonania, ale przynależność do sitw, które opanowały uczelnie artystyczne, instytucje, galerie, urzędy. Z miernoty oni potrafią zrobić wybitnego artystę, byle należał do sitwy i był poprawny politycznie. A czy stworzył taki osobnik jakieś ważne dzieło sztuki? Na to nie można liczyć. Ale można być pewnym, że prace takiego delikwenta będę równie ideologicznie słuszne i przewidywane, jak powieści produkcyjne wydawane w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych.
Obecnie biografie artystów funkcjonujących w oficjalnym obiegu sztuki, czyli takim kierowanym przez urzędników, wyglądają inaczej. Rodzi się to, zostaje zatrudnione na ASP, dostaje nagrodę od Gazety Wyborczej, otrzymuje wyróżnienie od jakiegoś ministra, dygnitarza czy prezydenta tego czy innego miasta i tworzy dziełka, za które uczciwie pracujący nie dałby złotówki.
Takich typków nazywamy urzędnikami na stanowiskach artystów. Nie żyją bowiem ani sztuką, ani ze swojej sztuki, ale z naszych podatków, które otrzymują w formie pensji, premii, trzynastki, czternastki oraz tych sum i sumek, które sprytnie potrafią zachachmęcić, do czego, nie wątpimy, mają talent. Przez nich słowo artysta stało się synonimem obiboka, który niewiele potrafi ale dzięki koneksjom godnie żyje z cudzych pieniędzy.
My tworzymy za swoje pieniądze. Nie chcemy uczestniczyć w zarządzanym przez urzędników oficjalnym obiegu kulturalnym. Najzwyczajniej uczciwym ludziom nie wypada babrać się w gównie. Co tu dużo mówić, pogardzamy tym gównem rodem z PRL. Nie zwracamy uwagi na cenzurę, poprawność polityczną, „wartości europejskie”. Chcemy pokazać, że oficjalna sztuka, to jedno wielkie oszustwo, że w tym wielkim oszustwie, najważniejsze jest nachapanie się forsą i tresowanie ludzi propagandą, że w tym półświatku kariera zależy od przynależności do sitwy, a nie talentu, dorobku, jakości prac, naśmiewamy się z głupoty i nikczemności urzędników przebranych za artystów, kuratorów i tym podobnych. Ale też stajemy przed sztalugami, zapominamy o syfilisie toczącym polską sztukę współczesną, patrzymy z respektem na białe, zagruntowane płótno, wyduszamy farbę, chwytamy za pędzle i staramy się namalować obrazy, które zawsze są gorsze niż chcieliśmy.
Tekst poniżej, to też coś w rodzaju Manifestu.
Sztuka oficjalna w Polsce, ta finansowana i zarządzana przez urzędników jest karykaturą prawdziwej sztuki. Prawdziwe są tylko pieniądze i propaganda.
Kiedyś artysta, taki np. Edward Manet, przez większości życia tworzył, namalował tak ważne obrazy jak Śniadanie na trawie i Olimpie, był zaciekle zwalczany przez krytykę, a gdy miał umrzeć dostał Legię Honorową. Czyli najpierw narobił się, a jeśli zdobył uznanie, to dopiero pod koniec życia.
Dziś o tym, kto jest wybitnym artystom nie decydują dokonania, ale przynależność do sitw, które opanowały uczelnie artystyczne, instytucje, galerie, urzędy. Z miernoty oni potrafią zrobić wybitnego artystę, byle należał do sitwy i był poprawny politycznie. A czy stworzył taki osobnik jakieś ważne dzieło sztuki? Na to nie można liczyć. Ale można być pewnym, że prace takiego delikwenta będę równie ideologicznie słuszne i przewidywane, jak powieści produkcyjne wydawane w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych.
Obecnie biografie artystów funkcjonujących w oficjalnym obiegu sztuki, czyli takim kierowanym przez urzędników, wyglądają inaczej. Rodzi się to, zostaje zatrudnione na ASP, dostaje nagrodę od Gazety Wyborczej, otrzymuje wyróżnienie od jakiegoś ministra, dygnitarza czy prezydenta tego czy innego miasta i tworzy dziełka, za które uczciwie pracujący nie dałby złotówki.
Takich typków nazywamy urzędnikami na stanowiskach artystów. Nie żyją bowiem ani sztuką, ani ze swojej sztuki, ale z naszych podatków, które otrzymują w formie pensji, premii, trzynastki, czternastki oraz tych sum i sumek, które sprytnie potrafią zachachmęcić, do czego, nie wątpimy, mają talent. Przez nich słowo artysta stało się synonimem obiboka, który niewiele potrafi ale dzięki koneksjom godnie żyje z cudzych pieniędzy.
My tworzymy za swoje pieniądze. Nie chcemy uczestniczyć w zarządzanym przez urzędników oficjalnym obiegu kulturalnym. Najzwyczajniej uczciwym ludziom nie wypada babrać się w gównie. Co tu dużo mówić, pogardzamy tym gównem rodem z PRL. Nie zwracamy uwagi na cenzurę, poprawność polityczną, „wartości europejskie”. Chcemy pokazać, że oficjalna sztuka, to jedno wielkie oszustwo, że w tym wielkim oszustwie, najważniejsze jest nachapanie się forsą i tresowanie ludzi propagandą, że w tym półświatku kariera zależy od przynależności do sitwy, a nie talentu, dorobku, jakości prac, naśmiewamy się z głupoty i nikczemności urzędników przebranych za artystów, kuratorów i tym podobnych. Ale też stajemy przed sztalugami, zapominamy o syfilisie toczącym polską sztukę współczesną, patrzymy z respektem na białe, zagruntowane płótno, wyduszamy farbę, chwytamy za pędzle i staramy się namalować obrazy, które zawsze są gorsze niż chcieliśmy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz